sobota, 25 sierpnia 2012

Za górami, za murami… prowincja Shānxī (山西)

Odkąd Chińczycy skopiowali od Japończyków shinkanseny, podróże kolejowe mogą być bardzo szybkie i miłe. Tak też jedzie się z Pekinu na południowy zachód, do Taiyuan – stolicy prowincji Shānxī. Po pięciu godzinach lądujemy na tamtejszym dworcu i objuczeni naszymi plecakami, w upale, przedzieramy się na dworzec autobusowy. Taiyuan jest naszym punktem przesiadkowym w drodze do Pingyao – malutkiej mieścinki, liczącej zaledwie 500 tysięcy mieszkańców. Na dworcu autobusowym nikt już nie mówi po angielsku, za to wszyscy nawijają do nas po chińsku z dziwnym przeświadczeniem, że w mig to zrozumiemy.  Bartek na szczęście rozumie i udaje mu się kupić bilety do Pingyao.

Miasto-żółw 

Pingyao (平遥) to taki chiński odpowiednik Kazimierza Dolnego – uważane za miasto bardzo romantyczne i klimatyczne, jest częstym celem podróży turystów, a także weekendowych wypraw chińczyków. Wszystko to dzięki najlepiej w całych Chinach zachowanej starówce, w komplecie z wysokimi na 10 metrów murami obronnymi i 72 basztami, w których ponoć wyryto fragmenty „Sztuki wojny”. Dzięki swoim murom miasto dawniej było nazywane żółwiem.

Pingyao odpowiada temu, co zachodni turyści wyobrażają sobie o dawnych Chinach – charakterystyczne wąziutkie uliczki, przy których stoją niskie domki z charakterystycznie zakrzywionymi dachami i obwieszone czerwonymi lampionami. Dzisiejsze Pingyao ma jednak do zaoferowania coś więcej w odpowiedzi na zainteresowanie turystów: setki kramów z mydłem i powidłem, a także hotelików i knajpek, które, o zgrozo, kuszą turystów zachodnim jedzeniem (dla nas akurat to antyreklama).


 

 
  
 





 
 
 
W Pingyao zabawimy 3 dni - chilloutujemy się trochę po tłumach pekińskich i obchodzimy miasteczko w każdą stronę. Jednak to nie Pingyao jest głównym celem naszej wyprawy do tego rejonu prowincji Shānxī. Celem tym jest miejsce, którego próżno szukać w turystycznych przewodnikach (nie ma nawet wzmianki w Lonely Planet).

Miejsce, o którym milczą przewodniki

Szczęśliwie długo przed naszą wyprawą dowiedzieliśmy się o bardzo ciekawym miejscu w prowincji Shānxī, oddalonym zaledwie godzinę drogi od Pingyao. To miejsce to Mian Shan (绵山) – rozległy kompleks taoistycznych i buddyjskich świątyń przyklejonych do pionowych skał. Co ciekawe, gdy przyjechaliśmy do Pingyao, myśleliśmy, że coś się nam pomyliło z tym Mian Shan. Nigdzie w okolicy nie było widać nawet śladu gór. Może winowajcą była słaba przejrzystość powietrza? Na szczęście miejscowi Chińczycy potwierdzają istnienie takiego miejsca. No to jedziemy!

Po krótkiej drodze góry materializują się nagle i są to Góry przez duże ‘G’. Na początek wjeżdża się autobusem po grani, a za oknami widać pola - kilkaset metrów poniżej. Na zakrętach można poczuć dreszczyk emocji lub duży przypływ adrenaliny w przypadku osób z lękiem wysokości. Dla nich Mian Shan będzie prawdziwą próbą wytrzymałości...

Gdy autobus wreszcie dojeżdża do pierwszych świątyń, po raz pierwszy w Chinach opadają nam szczęki. Co prawda cały kompleks jest odbudowany – został prawie doszczętnie zniszczony przez Japończyków podczas II wojny światowej – ale i tak robi piorunujące wrażenie. Nie mówiąc już o widokach. Godzinami można się wspinać do różnych świątyń i ukrytych zakamarków, by potem wracać do autobusu i podjeżdżać do kolejnych miejsc. Naszym zdaniem ktoś z Lonely Planet powinien wylecieć na zbity pysk za nieumieszczenie Mian Shan w przewodniku o Chinach. To jedna z podstawowych rzeczy, które należy odwiedzić w prowincji Shānxī, a już na pewno przyjeżdżając do Pingyao.






 



 
 

Ale nie ma róży bez kolców…. Podczas restaurowania kompleksu Chińczycy postanowili upstrzyć różne miejsca (na szczęście głównie na ostatnim postoju autobusu) kiczowatymi rzeźbami smoków, jelonków, zajączków i, o zgrozo, nawet dinozaurów. Co ciekawe, tam jest najwięcej Chińczyków, robiących sobie masowo zdjęcia z całą tą menażerią.


 


Po całym dniu w Mian Shan wracamy do Pingyao i szykujemy się do dalszej drogi – tym razem jedziemy do Xi’an – miasta słynnego z odkopanej nieopodal terakotowej armii. Mieliśmy pecha – a przynajmniej tak nam się zdaje. Udało nam się kupić bilet jedynie na pociąg nocny w klasie „hard seat”. W relacjach innych turystów gorzej nie można trafić – zweryfikujemy…

Adelajda i Bartek

1 komentarz:

  1. Ada dobrze, że trafiliście na to miejsce, taka perełka - pięknie i pusto! Bo poprzednia wizja zatłoczonego Pekinu była przerażająca :)

    OdpowiedzUsuń