środa, 22 sierpnia 2012

Tłum po pekińsku

KaczkaTłum po pekińsku

Z zapyziałego i pogrążonego w ciemnościach Zamyd Uud pociąg przetacza się wolno na chińską stację graniczną w Erlian. Tam – ku ogólnej uciesze turystów – wjeżdżający na peron skład jest witany przez odtwarzanego z dworcowych głośników wojskowego marsza oraz stojącą na baczność służbę celną. Marsz kończy się dokładnie w momencie zatrzymania się pociągu. Po nim następuje seria komunikatów informacyjnych po Chińsku i Angielsku, przerywanych błogą muzyką. Po perturbacjach na przejściu granicznym Rosja-Mongolia mamy pewne obawy, ale cała odprawa przebiega w sposób uporządkowany i sprawny. Na szczęście na lądowym przejściu nikt nie sprawdza stanu zdrowia podróżujących. Inaczej cały wagon mógłby zostać zatrzymany na kwarantannie, bo prawie wszyscy kichają i kaszlą (łącznie z Adą, która charczy już od Ułan Ude) – wszystko przez kilka dni gorszej pogody.

Długi czas spędzony w Erlian wynika jedynie z potrzeby zmiany podwozia w wagonach z rosyjskiego na chińskie. Wagony są podnoszone w specjalnym hangarze – z pasażerami na pokładzie – i przestawiane na nowe koła. Po 4 godzinach ruszamy w końcu w dalszą drogę.





Następnego dnia w południe docieramy do Pekinu. W tym miejscu można powiedzieć, że po kilku tygodniach na Syberii i w Mongolii przyjazd do Chin, a zwłaszcza do Pekinu, jest prawdziwym szokiem. Jeszcze ma się w sobie wspomnienie ogromu bezludnej przestrzeni, a już trzeba zacząć walczyć o każdy jej wolny skrawek. W mieście, które podobno liczy już 20 milionów mieszkańców, zatory w przejściu podziemnym, długie kolejki po bilety do metra czy do bramek wejściowych na stacje to norma. Okazuje się jednak, że może być znacznie gorzej, o czym przekonujemy się już następnego dnia, kiedy to wychodzimy w teren – najpierw na Tiananmen (plac niebiańskiego spokoju) i do Zakazanego Miasta.

Plac niebiańskiego tłumu

Gdy wyłaniamy się z metra na placu Tiananmen, od razu lądujemy w monstrualnej kolejce do bramek wejściowych. Podobnie jak na każdej stacji, prześwietlanie bagażu tamuje ruch. Za bramkami niestety jest nie lepiej – właściwie to mało co widać…. Trudno przejść, a co dopiero mówić o oglądaniu, czy robieniu zdjęć. Przez cały plac (a jest on spory) wije się gigantyczna kolejka do mauzoleum z mumią Mao. Rezygnujemy z wątpliwej przyjemności odwiedzenia wodza chińskiej rewolucji i przepychamy się w stronę Zakazanego Miasta.

Zakazany tłum

Za czasów cesarkich za wejście do Zakazanego Miasta groziła śmierć. Teraz Chińczycy odrabiają chyba zaległości odwiedzin za wszystkie czasy. Przed wejściem ścisk jest niewyobrażalny. Tłum rozprasza się na krótko przy placu z kasami biletowymi, ale po wejściu znów gęstnieje.

Zakazane Miasto zwiedza się z masą ludu - krzyczącego, wymachującego parasolkami i robiącego sobie fotki komórkami przy każdym kamyczku. Stwierdzamy, że w tych okolicznościach można robić jedynie zdjęcia dachów, bo tylko tyle w sumie widać. 




Błądzimy wśród tłumów przez dobre kilka godzin zanim wreszcie z ulgą wychodzimy z terenu pałacu. Idziemy jeszcze do pobliskiego parku, z którego dobrze widać panoramę kompleksu – jest tam wzgórze usypane z ziemi wykopanej przy budowie fosy zakazanego miasta. Oczywiście na górze pełna obsada – jednak tym razem, dzięki nierównościom terenu, można wreszcie coś zobaczyć. 


Jak na jeden dzień wystarczy. Wracamy do hostelu z nadzieją, że dzisiejsza wysoka frekwencja była spowodowana weekendem (jest niedziela). O my naiwni!

Letni tłum

Następnego dnia ruszamy do Pałacu Letniego, położonego 12 km od centrum. Dojazd metrem bezproblemowy, a na stacji docelowej całkiem luźno. Czyżby tutaj nie było tłoku? Gdy dochodzimy do wejścia do parku z pałacem, wita nas jednak znajomy widok – lasu głów i parasolek. Na szczęście teren parku jest duży i gdy odchodzimy od wejścia, tłum nieco się rozprasza. Przy samym pałacu jednak jest podobnie jak w Zakazanym Mieście.

  

 


W tym parku spędzamy dobre pół dnia, cały czas chodząc – jest ogromny i bardzo ładny. Po południu jedziemy jeszcze obejrzeć obiekty olimpijskie – nawet tam jednak wita nas wszechobecny tłum. Pozbawieni złudzeń, następnego dnia jedziemy na Wielki Mur w Badaling, a właściwie to jego rekonstrukcję.




Wielki tłum

Jak czytamy w przewodniku: „jeśli ktoś chce doświadczyć, co to znaczy znaleźć się w kraju, w którym mieszka ponad miliard ludzi, niech jedzie do Badaling”. No to jedziemy. Tym razem niebo jest przychmurzone, środek tygodnia. Może Chińczycy dadzą sobie dziś na wstrzymanie? Ha ha ha... chyba jednak nie. Na murze ścisk jak w metrze w godzinach szczytu. Do niektórych baszt wręcz tworzą się kilkudziesięciometrowe korki. Mniejszy ruch jest na „ślepym odcinku” muru (trzeba wrócić tą samą drogą), ale nawet tam trudno o wolną przestrzeń. 



Jeśli ktoś chce przyjechać do Badaling, by w spokoju pokontemplować widoki i piękno przyrody, lepiej niech się zastanowi. Same widoki oczywiście są piękne, jednak o spokoju nie ma co marzyć. Lepiej też się nie zatrzymywać, bo wszelkie postoje grożą zmasowanym atakiem amatorów zdjęć z obcokrajowcami. Po kilku godzinach rozpychania się łokciami, trekkingu i kilkudziesięciu wymuszonych sesjach fotograficznych wracamy do Pekinu. Wszelkie próby aktywności w tym mieście wiążą się jednak ze starciem z tłumem. Dlatego uciekamy z niego do prowincji Shanxi, a konkretnie do małego (jedynie 500 tys. mieszkańców) Pingyao.

Adelajda i Bartek

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz