Znowu w pociągu i znowu w trzeciej klasie. Tym razem naszymi
kompanami podróży są: niezidentyfikowany osobnik śpiący na górnej kuszetce oraz
Andriej z Ułan Ude. – No co tam u nas
jest – zaczyna opowiadać, gdy pytamy go co możemy robić przez dzień w jego
mieście. – No jest u nas… ładna fontanna przy operze, no i duża głowa Lenina –
wymienia.
Brzmi to średnio zachęcająco, ale na szczęście w Ułan Ude mieszka Masza – nasza znajoma z pociągu na trasie Moskwa-Irkuck, która zaproponowała, że się nami zajmie. Masza jest przewodnikiem więc pewnie na nudę trudno nam będzie narzekać.
Brzmi to średnio zachęcająco, ale na szczęście w Ułan Ude mieszka Masza – nasza znajoma z pociągu na trasie Moskwa-Irkuck, która zaproponowała, że się nami zajmie. Masza jest przewodnikiem więc pewnie na nudę trudno nam będzie narzekać.
Do Ułan Ude docieramy skoro świt i może trochę szkoda, bo w
półmroku ledwo widać piękne krajobrazy roztaczające się przed wjazdem do
miasta: ogromną górzystą przestrzeń porośnięta lasami, wijącą się rzekę Salengę
i rozsiane na jej brzegach drewniane chałupy. Samo miasto w pierwszej chwili
nie powala swym urokiem - zwłaszcza, że pada. Zyskuje jednak przy głębszym poznaniu, a właściwie dzięki
poznaniu w towarzystwie jego mieszkańców.
Ku naszemu miłemu zaskoczeniu Masza zorganizowała nam cały dzień w Ułan Ude, a nawet wciągnęła w swój plan brata i jego żonę. Na początku jedziemy do oddalonego o 40 km buddyjskiego dacanu - kompleksu świątyń stanowiących centrum buddyzmu na Syberii. Po drodze Masza wyciąga plik notatek i ilustracji. Śmieje się, że przygotowała dla nas niezły speech i zaczyna opowiadać o Ułan Ude - stolicy autonomicznej Republiki Buriacji, która zawdzięcza swój status własnemu językowi (buriacki jest dziś obowiązkowym językiem nauczanym w szkołach obok rosyjskiego). Jak się też dowiadujemy sami Buriaci to ludność pochodzenia mongolskiego. W Ułan Ude jest więc bardzo widoczne połączenie Rosji europejskiej z azjatycką, a także buddyzmu z szamanizmem, co tworzy bardzo ciekawy tygiel kulturowy.
Sam dacan to miejsce, które powstało w czasach stalinowskich i pomimo niechęci Stalina do jakichkolwiek religii nie zostało przez niego zniszczone...
Po zwiedzaniu należy się posilić. Idziemy więc na "buuzy", czyli buriacki przysmak - mięso z cebulą i pieprzem, zawijane w rodzaj pierogów i gotowane na parze. - Nasze buuzy mają na górze dziurkę, przez którą na początku wypija się mięsny sos. Należy jeść je rękami - wyjasnia Masza, gdy zamawiamy danie. Nie wszystkim nam udaje się jednak to zrobić. Stojący tuż za nami brat Maszy słyszy rozgniewany głos sprzedawczyni: moja zmiana już się zkończyła, posiłków nie wydaję. Robimy wielkie oczy, a Misza wdaje się w sprzeczkę i wychodzi z niej bez talerza z obiadem. Wracamy więc do miasta - my z Maszą na zwiedzanie, a on z żoną na obiad.
Startujemy z placu obserowanego bacznym wzrokiem Lenina. Gigantyczna rzeźba jego głowy jest symbolem rozpoznawczym miasta, mierzy 7,7 metra. Podobno lokalnie jest zwana największą głową żydowską, a to za sprawą śniegowej jarmułki okrywającej zimą łysinę wodza. - Był też pomysł założenia Leninowi czapki uszanki, ale upadł. Dla części mieszkańców byłoby to prawdziwym świętokradztwem - mówi Masza.
My żartujemy sobie, że twarzowo byłoby Leninowi w czapce świętego mikołaja...
Po kilku godzinach włóczęgi po mieście żegnamy się z Maszą i wracamy do naszego hostelu. To był bardzo miły dzień. Teraz musimy wyszykować się do dalszej drogi...
Ku naszemu miłemu zaskoczeniu Masza zorganizowała nam cały dzień w Ułan Ude, a nawet wciągnęła w swój plan brata i jego żonę. Na początku jedziemy do oddalonego o 40 km buddyjskiego dacanu - kompleksu świątyń stanowiących centrum buddyzmu na Syberii. Po drodze Masza wyciąga plik notatek i ilustracji. Śmieje się, że przygotowała dla nas niezły speech i zaczyna opowiadać o Ułan Ude - stolicy autonomicznej Republiki Buriacji, która zawdzięcza swój status własnemu językowi (buriacki jest dziś obowiązkowym językiem nauczanym w szkołach obok rosyjskiego). Jak się też dowiadujemy sami Buriaci to ludność pochodzenia mongolskiego. W Ułan Ude jest więc bardzo widoczne połączenie Rosji europejskiej z azjatycką, a także buddyzmu z szamanizmem, co tworzy bardzo ciekawy tygiel kulturowy.
Sam dacan to miejsce, które powstało w czasach stalinowskich i pomimo niechęci Stalina do jakichkolwiek religii nie zostało przez niego zniszczone...
Po zwiedzaniu należy się posilić. Idziemy więc na "buuzy", czyli buriacki przysmak - mięso z cebulą i pieprzem, zawijane w rodzaj pierogów i gotowane na parze. - Nasze buuzy mają na górze dziurkę, przez którą na początku wypija się mięsny sos. Należy jeść je rękami - wyjasnia Masza, gdy zamawiamy danie. Nie wszystkim nam udaje się jednak to zrobić. Stojący tuż za nami brat Maszy słyszy rozgniewany głos sprzedawczyni: moja zmiana już się zkończyła, posiłków nie wydaję. Robimy wielkie oczy, a Misza wdaje się w sprzeczkę i wychodzi z niej bez talerza z obiadem. Wracamy więc do miasta - my z Maszą na zwiedzanie, a on z żoną na obiad.
Startujemy z placu obserowanego bacznym wzrokiem Lenina. Gigantyczna rzeźba jego głowy jest symbolem rozpoznawczym miasta, mierzy 7,7 metra. Podobno lokalnie jest zwana największą głową żydowską, a to za sprawą śniegowej jarmułki okrywającej zimą łysinę wodza. - Był też pomysł założenia Leninowi czapki uszanki, ale upadł. Dla części mieszkańców byłoby to prawdziwym świętokradztwem - mówi Masza.
My żartujemy sobie, że twarzowo byłoby Leninowi w czapce świętego mikołaja...
Po kilku godzinach włóczęgi po mieście żegnamy się z Maszą i wracamy do naszego hostelu. To był bardzo miły dzień. Teraz musimy wyszykować się do dalszej drogi...
Największe pastwisko
świata?
Po dniu spędzonym w Ułan Ude jedziemy dalej. Kierunek –
Mongolia, a dokładniej Ułan Bator. Rano łapiemy autobus, bo jak się okazuje
jest pięć razy tańszy niż pociąg, a poza
tym mniej trzeba czekać na granicy rosyjsko-mongolskiej (jadąc pociągiem można
tam kwitnąć nawet do 11 godzin). Gdy ruszamy zaczyna lać i tak niestety jest aż do samego końca naszej podróży. W strugach deszczu przekraczamy granicę, pokazując do znudzenia paszporty, wypełniając formularze wjazdowo-wyjazdowe itp. itd. (dziękujemy za Schengen, oj bardzo
dziękujemy…). Ja (czyli Ada) muszę się wykazać jeszcze całym portfolio zdjęć portretowych, bo pogranicznik po stronie mongolskiej
uznaje, że ja to chyba nie bardzo ja. Wysypuję mu więc wszystkie dokumenty ze
zdjęciami jakie mam, a on studiuje je przez dłuższą chwilę i porównuje z
oryginałem. Ostatecznie mnie przepuszcza, ale jakoś nie widać na jego twarzy
przekonania.
Po stronie mongolskiej czeka nas też pierwsze – brutalne
zderzenie z rzeczywistością, a w zasadzie konieczność wyrobienia w sobie
umiejętności dogadania się na migi (takie kalambury). Próbujemy zamówić obiad i okazuje się, że obsługa mówi
tylko po mongolsku. Z menu jesteśmy w stanie odszyfrować jedynie poozy (coś jak buriackie buuzy), narodowe danie mongolskie (jedno z niewielu). Wybór jest
więc prosty - zamawiamy. Do tego herbata – koniecznie z końskim mlekiem.
Dostajemy jednak jej wersję w proszku. Zdania na jej temat mamy podzielone: mi
(Adzie) przypomina ona smakiem lekarstwo na biegunkę (kto pił Smectę będzie
wiedział o co chodzi). Bartek jednak
wypija dwie szklanki ze smakiem (lituje się też nad moją).
Po obiedzie ruszamy dalej. Nasz kierowca uznaje, że czas umilić
pasażerom podróż. Włącza więc na autobusowym telewizorku rosyjską
superprodukcję z 2009 roku, serial „Iwan Groźny”, z gatunku „szkoły i tak
pójdą”. Z rozpaczy oglądamy, bo za oknem ciągle pada i mało co widać. Scenerię
stepu w deszczu urozmaicają jedynie pojawiające się od czasu do czasu stada
zwierząt – koni, krów, owiec, kóz – oraz charakterystyczne mongolskie białe
jurty. Patrząc na nie można śmiało powiedzieć, że nomadowie też idą z duchem czasu: wiele namiotów jest
wyposażonych w anteny satelitarne i kolektory słoneczne, a obok nich – zamiast
koni – stoją luksusowe (bądź nie) samochody.
Typowa droga w Mongolii |
Samo miasto w tym miejscu wygląda jak po wojnie. Rozwalone budynki przypominające zakłady wulkanizacyjne, obdrapane baraki, ludzie skaczący przez rzeki błota, by przedostać się przez ulicę… i tak przez trzy godziny, bo na tyle utknęliśmy w gigantycznym korku. Gdy Iwan Groźny zdobywa Kazań, kierowca stwierdza ewidentnie, że to już dalej nie ma sensu i wysadza pasażerów na pobliskiej stacji benzynowej.
Wysiadamy i kompletnie nie wiemy gdzie jesteśmy i w jakim
kierunku mamy iść do hotelu. Dalej leje. Przejście ulicą to istny survival.
Jeśli nie wpadniesz w kałużę do połowy łydki to istnieje duża szansa, że zostaniesz
obryzgany błotem od stóp do głów przez przejeżdżający samochód. Cali mokrzy, z
wszystkimi mokrymi rzeczami w plecakach znajdujemy wreszcie drogę i trafiamy do
hostelu. A właściwie okazuje się być to trzypokojowe mieszkanko, zasiedlone
przez zbieraninę turystów z rożnych krajów. Sympatyczna zgraja właśnie
przystąpiła do przygotowania wspólnej kolacji – sushi. Przyłączamy się do nich
ze swoimi zupkami w proszku. Gdy oznajmiamy, że przyjechaliśmy do Mongolii
tylko na cztery dni, patrzą na nas ze zdziwieniem. Część mieszka w niej już
przez dwa miesiące, ale są też weterani, którzy zabawili i cztery. Czyżbyśmy tak
bardzo niedoceniali tego kraju?
Na drugi dzień ruszamy w miasto. Niestety samo Ułan Bator nie ma za wiele do zaoferowania turystom, szczególnie nie lubiącym chodzić po muzeach (czyli takim jak my). Miasto jest naprawdę brzydkie - obskurne osiedla z wielkiej płyty, trochę nowych budynków wciśniętych między place budowy, a to wszystko upstrzone reklamami. Trzeba jednak przyznać, że w słońcu prezentuje się ono znacznie lepiej niż w ulewie. W mieście do zobaczenia są głównie dwa kompleksy buddyjskich świątyń.
Można też przejść się ulicami wokół głównego placu, gdzie znajduje się większość budynków rządowych oraz wielkie pomniki bohaterów narodowych Mongolii, Czyngis Hana i jego rodziny. Na obrzeżach Ułan Bator jest też wzgórze z punktem widokowym na całe miasto i socrealistycznym freskiem upamiętniającym przyjaźń mongolsko-radziecką i poległych w wojnie sowieckich żołnierzy. Ciekawostką dla turystów mogą być także osiedla z jurt, w których nadal żyje część mieszkańców Ułan Bator.
Naszym zdaniem po jednym dniu miasto zdecydowanie wyczerpało swoje możliwości, dlatego już nazajutrz ruszamy w teren, a konkretnie do pobliskich parków narodowych.
Gdy wreszcie sami stajemy
na górzystym stepie zaczyna do nas docierać co takiego ma w sobie Mongolia, że
może zatrzymać turystów na tak długo i sprawić, że wracają. To co na pierwszy
rzut oka może wyglądać jak bardzo dużo niczego to w rzeczywistości ogrom
przestrzeni, która ma w sobie coś
niesamowitego i trudnego do wyrażenia.
To coś po prostu trzeba poczuć. Być może jest to bezgraniczne uczucie
swobody, a może spokoju stepu, a może jest w tym jeszcze coś innego co każdy
odkryje dla siebie będąc w tym miejscu?
My odkrywamy to
wędrując wiele godzin po stepie w parku Hustai. W tym miejscu ma on postać
włochato zielonych gór, gdzieniegdzie porośniętych drobnymi krzewami. Powietrze pachnie tu jak napar z ziół. Na naszej drodze spotykamy tylko stada
dzikich koni, spłoszonego świstaka, czy jelenia, a nad głowami kołują orły. Jest
to niezapomniane wrażenie, które zabieramy ze sobą z Mongolii...
Po kilku dniach znowu lecimy na stację i wsiadamy do pociągu – tym razem do
Pekinu. Łatwo poznać który peron jest
właściwy – w pociągu jadą prawie sami turyści. Tym razem za oknami jest
naprawdę bardzo dużo niczego – trasa przebiega
przez pustynię Gobi, ponoć jedną z najbardziej suchych na świecie. Trudno to
stwierdzić, bo chyba akurat nadeszły tłuste lata i pustynia jest porośnięta
kępkami trawy i przypomina raczej step, z którego przyjechaliśmy. Niemniej
jednak widok przez 6 godzin jest monotonny. Krótko po zachodzie słońca pociąg
wjeżdża na mongolskie przejście graniczne w Zamyd Uud, by po dłuższym postoju
potoczyć się w kierunku chińskiej granicy...
Adelajda i Bartek
Zdjęcia są przepiękne! Czekamy na więcej :)
OdpowiedzUsuń