sobota, 1 września 2012

Miasto Terakotowej Armii



Późny wieczór. Prowincjonalna stacja kolejowa w Pingyao, tłum Chińczyków i my – standardowo jako "atrakcja" dla całej poczekalni. Tym razem czeka nas mniej komfortowa podróż niż pekińskim shinkansenem – mamy bilety na niesławną klasę „hard seat”. Podobno gorzej nie można trafić, bo brudno, tłoczno, niebezpiecznie i śmierdzi. Czytając niektóre relacje można odnieść wrażenie, że ludzie tam niemal zjadają się nawzajem. My mamy przetrwać 10 godzin. Wsiadamy...


Wszędzie jest tłok – z trudem dopychamy się do naszych miejscówek i odkrywamy, że są już okupowane przez ośmioosobową rodzinę. Na szczęście bez problemu robią nam miejsce, kompresując się ekstremalnie na swoich siedzeniach. Pani z przeciwka wyciąga komórkę – zaraz zrobi nam zdjęcie. Sąsiadka, z którą dzielimy siedzenie, zagaduje po chińsku skąd jesteśmy. Zachęcona krótką odpowiedzią zaczyna gadać jak najęta, więc po chwili nie wiemy już w ogóle o co chodzi. Dodatkowo wokół zbiera się wianuszek innych pasażerów. Wszyscy gadają jeden przez drugiego – i już cały wagon zaczyna nas fotografować...

No właśnie, o co chodzi z tymi zdjęciami? Tym razem akurat jest sympatycznie, ale czasami nachińskich ulicach czujemy się jak zwierzęta w ZOO. Częste jest także wytykanie palcami i powtarzane półgębkiem – lub wołane na całą ulicę – „wàiguórén” (obcokrajowiec). Mało kto się jednak spodziewa, że „wàiguórén” potrafi się odszczekać i równie zaskoczonym tonem krzyknąć „zhōngguórén!” (Chińczyk), także wytykając palcem. Widok chińskiego opadu szczęki  - bezcenny...

Po pół godzinie jazdy pociągiem przestajemy już jednak wzbudzać zainteresowanie. Rzeczywistość, podobnie jak w przypadku kolei transsyberyjskiej, jest o wiele bardziej przyziemna niż opowieści. Pociąg trochę brudny, ale bez przesady. Tłok jest, ale jak się ma bilet z miejscówką to nie ma problemów. Gorzej mają ci, którzy kupili bilety stojące. Oni siadają gdzie mogą. Jedynym obszarem krytycznym są toalety, które trzeba odwiedzać na bezdechu. Po 10 godzinach wymiętoszeni do granic możliwości i niedospani docieramy do Xi’an.

Terakotowy tłum

Xi’an to stolica prowincji Shǎnxī (陕西, nie mylić z Shānxī  - 山西), słynna przede wszystkim z Terakotowej Armii – jednego z największych znalezisk archeologicznych na świecie. Armia została odkryta przypadkowo, 40 lat temu farmerzy kopali studnię i zamiast do wody dokopali się do pogrzebanych od ponad 2 tys. lat terakotowych żołnierzy. Ponoć gdyby kopali pół metra dalej, nic by nie znaleźli. Armia byłaby pogrzebana po dziś dzień, razem ze swoim dowódcą – cesarzem Qin Shi Huangiem, który przez podboje zjednoczył prawie całe Chiny. Dziś władca, przez obawy Chińczyków o możliwy gniew przodków, ciągle pozostaje pod ziemią, w swoim nietkniętym grobowcu. Jego Terakotowa Armia jednak jest sukcesywnie odkopywana. Pierwszego dnia naszego pobytu w Xi’an jedziemy, by ją sobie obejrzeć.

Jak już pisaliśmy, nie jesteśmy miłośnikami muzeów, więc nie mamy wygórowanych oczekiwań co do wykopalisk. Na miejscu okazuje się, że słusznie. Tylko w jednym z 3 pawilonów (największym) poskładana została znaczna liczba żołnierzy. Większość z nich jest ciągle zakopana, w postaci porozbijanych skorup. W dodatku – jak w każdym turystycznym chińskim miejscu – trzeba walczyć z tłumem, by coś zobaczyć.  Być może dlatego na nas Terakotowa Armia nie robi aż tak dużego wrażenia.

Na temat samego Xi'an. nie ma co dużo pisać. Jest to miasto jakich dużo w Chinach: wielkie, głośne, męczące. Miejskie zabytki też nie powalają. Dwie słynne pagody są według nas dość brzydkie i stylem przypominają raczej przerośnięte kopce termitów. Ciekawym miejscem jest dzielnica muzułmańska - z wąskimi uliczkami, zapełnionymi straganikami z pamiątkami, ubraniami i, przede wszystkim, jedzeniem. Na widok niektórych z nich odbiera jednak apetyt – może jesteśmy zbyt delikatni? Co powiecie np. na walające się po chodniku wołowe wątroby i żołądki pokryte chmarami much? Mniam?


 

 
Hua Shan - miejsce, dla którego warto jechać do Xi'an





Do Xi'an przyjechaliśmy jednak nie dla wątpliwych uroków miejskich, czy po to by oglądać Terakotową Armię. Naszym celem jest wypad w oddalone o 100 km góry, a konkretnie  wspięcie się na Hua Shan – jedną z pięciu świętych gór taoistycznych. Hua Shan (2160 m n.p.m.) to dla nas mieszczuchów niezłe wyzwanie kondycyjne – w 35 stopniowym upale, przez ponad 6 godzin wdrapujemy się po coraz bardziej stromych stopniach. Oczywiście można wjechać kolejką na 1500 metrów, ale wtedy fun znika a pojawia się tłum leniwych Chińczyków ;-). Z resztą i tak na pewnej wysokości dochodzi się do kolejki, gdzie szlak korkują wylewające się z wagoników tłumy.

Widoki na samej górze powalają i warte są pewnych niedogodności i wysiłku. Zobaczcie sami na zdjęciach.



 




Adelajda i Bartek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz