Odkąd Chińczycy skopiowali od Japończyków shinkanseny, podróże kolejowe mogą być
bardzo szybkie i miłe. Tak też jedzie się z Pekinu na południowy zachód, do Taiyuan – stolicy prowincji
Shānxī. Po pięciu godzinach lądujemy na tamtejszym dworcu i objuczeni naszymi
plecakami, w upale, przedzieramy się na dworzec autobusowy. Taiyuan jest naszym
punktem przesiadkowym w drodze do Pingyao – malutkiej mieścinki, liczącej zaledwie
500 tysięcy mieszkańców. Na dworcu autobusowym nikt już nie mówi po angielsku,
za to wszyscy nawijają do nas po chińsku z dziwnym przeświadczeniem, że w mig
to zrozumiemy. Bartek na szczęście
rozumie i udaje mu się kupić bilety do Pingyao.
Miasto-żółw
Pingyao
(平遥) to taki chiński odpowiednik Kazimierza Dolnego – uważane za miasto bardzo romantyczne i klimatyczne, jest częstym celem podróży turystów, a także weekendowych wypraw chińczyków. Wszystko to dzięki najlepiej w całych Chinach zachowanej starówce, w komplecie z wysokimi na 10 metrów murami obronnymi i 72 basztami, w których ponoć wyryto fragmenty „Sztuki wojny”. Dzięki swoim murom miasto dawniej było nazywane żółwiem.
Pingyao odpowiada temu, co zachodni turyści wyobrażają sobie o dawnych Chinach –
charakterystyczne wąziutkie uliczki, przy których stoją niskie domki z
charakterystycznie zakrzywionymi dachami i obwieszone czerwonymi lampionami.
Dzisiejsze Pingyao ma jednak do zaoferowania coś więcej w odpowiedzi na
zainteresowanie turystów: setki kramów z mydłem i powidłem, a także hotelików i
knajpek, które, o zgrozo, kuszą turystów zachodnim jedzeniem (dla nas akurat to
antyreklama).
W Pingyao
zabawimy 3 dni - chilloutujemy się trochę po tłumach pekińskich i obchodzimy
miasteczko w każdą stronę. Jednak to nie Pingyao jest głównym celem naszej
wyprawy do tego rejonu prowincji Shānxī. Celem tym jest miejsce, którego próżno
szukać w turystycznych przewodnikach (nie ma nawet wzmianki w Lonely Planet).
Miejsce, o którym milczą przewodniki
Szczęśliwie
długo przed naszą wyprawą dowiedzieliśmy się o bardzo ciekawym miejscu w
prowincji Shānxī, oddalonym zaledwie godzinę drogi od Pingyao. To miejsce to Mian
Shan (绵山)
– rozległy kompleks taoistycznych i buddyjskich świątyń przyklejonych do
pionowych skał. Co ciekawe, gdy przyjechaliśmy do Pingyao, myśleliśmy, że coś
się nam pomyliło z tym Mian Shan. Nigdzie w okolicy nie było widać nawet śladu
gór. Może winowajcą była słaba przejrzystość powietrza? Na szczęście miejscowi Chińczycy potwierdzają istnienie takiego miejsca. No to jedziemy!
Po
krótkiej drodze góry materializują się nagle i są to Góry przez duże ‘G’. Na
początek wjeżdża się autobusem po grani, a za oknami widać pola -
kilkaset metrów poniżej. Na zakrętach można poczuć dreszczyk emocji lub duży
przypływ adrenaliny w przypadku osób z lękiem wysokości. Dla nich Mian Shan
będzie prawdziwą próbą wytrzymałości...
Gdy
autobus wreszcie dojeżdża do pierwszych świątyń, po raz pierwszy w Chinach
opadają nam szczęki. Co prawda cały kompleks jest odbudowany – został prawie
doszczętnie zniszczony przez Japończyków podczas II wojny światowej – ale i tak
robi piorunujące wrażenie. Nie mówiąc już o widokach. Godzinami można się
wspinać do różnych świątyń i ukrytych zakamarków, by potem wracać do autobusu i
podjeżdżać do kolejnych miejsc. Naszym zdaniem ktoś z Lonely Planet powinien
wylecieć na zbity pysk za nieumieszczenie Mian Shan w przewodniku o Chinach. To
jedna z podstawowych rzeczy, które należy odwiedzić w prowincji Shānxī, a już
na pewno przyjeżdżając do Pingyao.
Ale nie ma róży bez kolców…. Podczas restaurowania kompleksu Chińczycy postanowili upstrzyć różne miejsca (na szczęście głównie na ostatnim postoju autobusu) kiczowatymi rzeźbami smoków, jelonków, zajączków i, o zgrozo, nawet dinozaurów. Co ciekawe, tam jest najwięcej Chińczyków, robiących sobie masowo zdjęcia z całą tą menażerią.
Ale nie ma róży bez kolców…. Podczas restaurowania kompleksu Chińczycy postanowili upstrzyć różne miejsca (na szczęście głównie na ostatnim postoju autobusu) kiczowatymi rzeźbami smoków, jelonków, zajączków i, o zgrozo, nawet dinozaurów. Co ciekawe, tam jest najwięcej Chińczyków, robiących sobie masowo zdjęcia z całą tą menażerią.
Po całym dniu w Mian Shan wracamy do Pingyao i szykujemy się do dalszej drogi –
tym razem jedziemy do Xi’an – miasta słynnego z odkopanej nieopodal terakotowej
armii. Mieliśmy pecha – a przynajmniej tak nam się zdaje. Udało nam się kupić
bilet jedynie na pociąg nocny w klasie „hard seat”. W relacjach innych turystów
gorzej nie można trafić – zweryfikujemy…
Adelajda i Bartek
Adelajda i Bartek