piątek, 21 września 2012

Chillout na "bamboo"

Docieramy wreszcie do Yangshuo – miejsca, które podobno jest uważane przez Chińczyków za najpiękniejsze na świecie. A w przewodniku zapowiadają, że będziemy zeskrobywać szczęki z podłogi. No cóż, jest północ – zobaczymy o świcie ;-)… A oto i widok z rana (a właściwie z okna):



Choć zwykle z dużą rezerwą podchodzimy do określeń typu „najpiękniejsze na świecie”, to tym razem musimy przyznać, że faktycznie – miejsce jest jak z bajki. Idealnie nadaje się na chillout, czy to spędzony na spływaniu na tratwach („bamboo”, jak to mówią lokalni naganiacze) okolicznymi rzekami, czy na jeżdżeniu na rowerze lub skuterkach wśród wiosek, pól ryżowych, sadów z pomelo i cytrynami. Nad wszystkim górują olbrzymie krasowe skały...
 


 

 
 


 
 
Pan robiący pokazy łowienia ryb z kormoranami - kiedyś tradycja, dziś czysta komercja:



W tym miejscu chilloutujemy się za wszystkie czasy. Trzeba przyznać, że Yangshuo to idealne miejsce na zakończenie naszego małego wypadu. Taka wisienka na torcie… Po kilku dniach błogiego relaksu trzeba się jednak wpakować jak sardynka do nocnego autobusu jadącego w kierunku Hong Kongu, skąd wracamy do Polski…

Pani próbuje nam wcisnąć przejażdżkę na "bamboo"

środa, 19 września 2012

Na południe od chmur

Po chwili spędzonej w Shanghaju jedziemy dalej, do Junnanu – prowincji, której nazwa dosłownie znaczy: na południe od chmur. Ładnie, prawda? Brzmi obiecująco. Szkoda tylko, że na to miejsce mamy zaledwie tydzień. Tymczasem Junnan to prowincja niemal o jedną trzecią większa od Polski. Nie ma się więc co oszukiwać – zobaczymy tylko mały skrawek tego, co oferuje… a jest tego naprawdę sporo. Od malowniczych tarasów ryżowych w Yuanyang, czy tropikalnych lasów Xishuangbanna na południu, przez jedną z najgłębszych dolin na świecie Tiger Leaping Gorge, po tybetańskie góry Hengduan na północy… Zanim jednak można zdecydować się na jeden z kierunków trzeba się dostać do Kunmingu – stolicy prowincji.

Kunming - kolejne wielkie miasto chińskie - nie zachwyca swoim widokiem. Jest bardzo chaotyczne, rozkopane, zatłoczone, męczące i … można by jeszcze długo wymieniać. Nie będziemy jednak tego robić, bo chyba zaczniemy się powtarzać – pisaliśmy tak o innych chińskich miastach;-). Biedni (z naszej perspektywy) turyści biur podróży. Im serwowane są wycieczki obejmujące tylko wizytę w kilku największych metropoliach i nic więcej. To musi być straszne i dla portfela, i dla psychiki;-). 

Wróćmy jednak do Kunmingu, w którym właśnie się znaleźliśmy i próbujemy się z niego czym prędzej wydostać. Na początku jedziemy do Kamiennego Lasu – parku oddalonego o ok. 85 km od miasta. Swoją nazwę zawdzięcza bardzo ciekawym formacjom skalnym. Spacer tym parkiem wygląda właśnie tak, jakby się szło lasem pełnym gęstych, kamiennych drzew…To z pewnością nie jest miejsce dla ludzi z klaustrofobią. Często trzeba się przeciskać przez bardzo wąskie przejścia w skałach i nawigować w labiryncie schodów - raz w górę, raz w dół. Nam zajmuje to kilka godzin. Wysiłek się jednak opłaca, bo miejsce jest bardzo ciekawe i zdecydowanie warte odwiedzenia. A wygląda tak:   

 

 
 

 
Po wizycie w Kamiennym Lesie zastanawiamy się co dalej. Mamy pewien dylemat. Po pierwsze właśnie w Junnanie było duże trzęsienie ziemi i od kilku dni trzęsie się stale, więc lepiej nie zapuszczać się do północno wschodniej części prowincji.  Po drugie chcielibyśmy zobaczyć wszystko, a mamy za mało czasu. W końcu decydujemy się na…jakby się ktoś nie domyślił po dotychczasowych wpisach…góry;-). Jedziemy do Shangri-la, czyli tybetańskiego miasta w północnej części Junnanu. A właściwie trzebaby było napisać: jedziemy, jedziemy i jedziemy…Podróż do Shangri-la trwa aż 15 godzin i nie należy do najmilszych pomimo pięknych widoków. Po drodze, na górskich serpentynach, dwa razy utykamy w sporym korkach spowodowanych przez wypadki. Na szczęście sami nie lądujemy w rowie i o północy docieramy do celu. No prawie, bo trzeba jeszcze znaleźć swój hostel, ale o tym już nie ma co pisać;-). 

W mieście położonym na wysokości ok. 3400 m n. p. m. o tej porze roku jest już całkiem zimno (jakieś 6 stopni). W dodatku wysokość utrudnia oddychanie. Nawet na równej drodze, a co dopiero na równej drodze z ponad 20 kg plecakiem, zaczynamy mieć niezłą zadyszkę. Warto więc dać sobie dzień lub dwa na aklimatyzację zanim ruszy się na trekking w okoliczne góry. My mamy napięty plan więc dajemy sobie na to pół dnia. Z resztą i tak leje, jest zimno i nie można się nigdzie ruszyć, no chyba, że do jednego z okolicznych barów z pyszną tybetańską kuchnią…W tym miejscu musimy powiedzieć jak świetne są: gorące kociołki z mięsem jaka (wegetarianie będą mieli nam za złe;-)), naleśniki z serem z mleka jaka, no i herbata (zielona) z masłem z mleka jaka. Trochę może monotematycznie, ale w innych miejscach trudno o takie menu. 

Samo miasteczko Shangri-la jest też dosyć przyjemnym miejscem do spędzenia czasu. Niektórzy porównują je do naszego Zakopanego – naszym zdaniem to jednak gruba przesada. Jest w nim sporo turystów, masa knajpek, sklepików z suwenirami, ale jest tu zdecydowanie spokojniej. Z resztą pomimo tej domieszki komercji i przerobienia miasta „pod turystów” nie traci ono na swoim uroku. To bardzo fajna baza wypadowa na trekking po górach i okolicznych parkach. Z resztą warto tu się zatrzymać na dłużej, bo odległości do pokonania są spore, a transport słaby i wolny.


 
  

Nam nie jest jednak dane długo zabawić na tybetańskich szlakach. Odwiedzamy tylko małą część z tego co można – Baishuitai, miejsce znane z formacji skalnych przypominających tureckie Pamukale. Nie są może tak duże, ale widoki zapierają dech w piersiach. A może to zadyszka od zbyt dużej wysokości ;-)? Dodatkową atrakcją jest także sama droga autobusem do Baishuitai – prawie 3 godziny w jedną stronę po wąskich serpentynach, ciągnących się przez przełęcze i zbocza dolin. 


 
 
 
 


 
  
 


 
 
Niestety, jazda autobusem z Chińczykami ma też mniej przyjemną stronę.  Nikt się nie przejmuje losem niepalących. Już po krótkim czasie wnętrze autobusu zostaje zadymione niczym parowozownia. Trudno też nie zauważyć delikwentów charczących i spluwających na podłogę… taki już standard podróżowania po Chinach. 

Na szczęście czasem można nie odnotować tych dodatkowych atrakcji. Zwłaszcza wówczas, gdy jedzie się nocnym, kuszetkowym autobusem. Właśnie taki wybieramy na drogę powrotną z Shangri-la do Kunming. Po 15 godzinach docieramy na miejsce. Teraz jeszcze tylko trzeba się przebić na lotnisko, odsiedzieć swoje w oczekiwaniu na lot (z poprawką na typowe w Chinach opóźnienia), potem fru do Guilin, kolejny autobus z lotniska do miasta, gdzie przed północą łapiemy taksówkę. Po przejechaniu jakichś 60 km, z oczami na zapałki docieramy wreszcie do… ale o tym już w następnym wpisie;-). 

A&B